literature

Przeznaczenie

Deviation Actions

RicSimane's avatar
By
Published:
408 Views

Literature Text

Paweł Marczeski
Przeznaczenie


Już prawie, powtarzałem sobie. Jeszcze tylko kilka metrów.
Nie widziałem, jak wysoko się znajduję. Z całą pewnością wyżej niż kiedykolwiek w życiu. Spojrzałem w dół. Nie było już go; dół zniknął dawno temu przykryty miękkim kożuchem szarych chmur. Byłem tylko ja i ta surowa góra, otulona szalem z kruchego śniegu, strzegąca pradawnego przejścia do krainy ludzi.
Tam czekało na mnie Skyrim. Tam czekała na mnie wolność.
Ręce drżały mi z zimna, mimo to niestrudzenie wyciągałem je przed siebie, by sięgnąć kolejnych skał, o które mogłem się podciągnąć. Cóż za okropny chłód, stwierdziłem. Jakże to odmienne warunki od zielonych pastwisk Summerset, gdzie biegało się po nadmorskich wzgórzach w złotych sandałach i delikatnych szatach, falujących rytmicznie wraz z trawą do tańca dyrygowanego wiatrem. Tu, choć rękawice miałem grube, płaszcz puchaty, a buty twarde jak skóra niedźwiedzia i tak czułem jak mróz przenika ubranie, wnika do mnie i zmraża mi kości. Moja skóra, o tak idealnie pięknym odcieniu złota, zbladła i zmatowiała na wzór ludzkiej. Może wcale nie tak daleko nam do nich?
Chwycił mnie podziw dla wytrzymałości ludów północy. Ileż trzeba mieć krzepy, by przetrwać w takich warunkach? Jak gorąca krew musi płynąć w ich żyłach, by roztopić okrywający ich zewsząd lód? Tajemniczy Nordowie z północy – już wkrótce osobiście będę mógł was poznać!
Z ostatnich sił podciągnąłem się na wielką płytę skalną leżącą ukosem na zboczu góry. Dalej nie było tak stromo, ale po tak zaciętej wspinaczce ledwo stałem na nogach. Ten chłód wysączył ze mnie wszystkie siły. W przemoczonych butach nie czułem stóp. Piekły mnie policzki i palił mnie nos. W wysuszonym gardle czułem krew. Z całą pewnością był do najtrudniejszy etap mojej tułaczki, którą sobie zgotowałem, ale nie miałem innego wyjścia. Odnaleźli mnie szybciej, niż myślałem. Nie mogłem udać się ścieżką z Brumy bezpośrednio do Skyrim. Musiałem zrobić coś nieprzewidywalnego, coś szalonego - musiałem przejść przez góry.
Zacząłem iść przed siebie, uważając by nie potknąć się o kamienie, skryte pod gruba warstwą śniegu. Ileż go to było! Tonąłem w nim. Każdy mój krok zostawiał głęboki ślad w wygładzonej wiatrem tafli puchu. Była tym dziwna radość. Miałem wręcz ochotę rzucić się w ten śnieg, pływać w nim, zanurkować i sięgnąć dna. Jakież to prostackie. Jakie dziecinne! Prawdziwy Altmer nigdy by tak nie pomyślał.
A jednak nie byłem już nim.
Tak więc rzuciłem się w śnieg. Miękkie płatki otuliły mnie; oblały swą białą masą. Towarzyszyło temu jakże zabawne chrupnięcie, które, z nieznanych mi powodów, spowodowało radość na moich ustach. Był to ten dziwny rodzaj szczęścia niczym u dziecka, które dostało nową zabawkę. Uczucie, którego tak dawno nie czułem. Niesamowite, że tu, wśród tych srogich pustkowi i martwego krajobrazu można znaleźć tą odrobinę radości na rozgrzanie serca. Pozwoliłem sobie na tą odrobinę wolności. Byłem sam; nikt mnie nie widział. Nie musiałem się krępować. W końcu przed tym właśnie uciekałem.
Choć moje samopoczucie uległo polepszeniu, to chłód nadal mi doskwierał. Otrzepałem się ze śniegu i ruszyłem dalej. Musiałem przejść przez grań. Gdzieś tu zaczynało się Skyrim. Nie wiedziałem, czy to już, czy może za najbliższą skałą. W gęstej mgle nie widziałem dalej niż na odległość rzutu kamieniem. Ale o to mi chodziło – chciałem być niewidzialny niczym duch zabłąkany wśród gór. Bałem się jednak, że to może być dopiero początek; że gdzieś z tej mgły wyłoni się kolejna, jeszcze wyższa, która zagrodzi mi drogę. Nie widziałem, ile jeszcze wytrzymam. Tak bardzo chciałem już być po drugiej stronie…
Teren ponownie zaczął wznosić się ku górze, a gęsta mgła uniemożliwiała mi znalezienie lepszej drogi. Ogarnęła mnie trwoga, że być może zgubiłem kierunek i idę na zachód lub wschód. Nie dało się ocenić pozycji słońca. Brakowało jakichkolwiek punktów odniesienia. Brnąłem w śniegu na ślepo, wchodząc na czworaka na kolejne wzniesienie.
Oby już za nim było z górki, myślałem. Oby już za nim było Skyrim.
Zaczęło wiać. Wiatr, początkowo delikatny, powoli przybierał na sile, by ostatecznie przerodzić się w zamieć, która poderwawszy najlżejsze płatki z białej tafli, wypełniła nimi cały świat dookoła mnie. Było to niby spacer w mleku. Potworna nawałnica potęgowała jedynie bolesne uczucie mrozu. Z wielkim trudem otwierałem oczy, próbując dostrzec cokolwiek wśród tej bieli. Usilnie rozglądałem się na boki, łudząc się, że może przez jakąś szczelinę chmurach dostrzegę w dolę drogę wiodącą z Pale Pass ku Nimalien. Rękoma bezskutecznie próbowałem odgonić otaczający mnie śnieg, jednocześnie, co chwila podpierając się nimi, by nie upaść i nie stoczyć się w dół. Coś mi mówiło, że to zła droga; że będę tego żałować. Po co w ogóle wchodziłem na ten szczyt, zacząłem powątpiewać? Czemu właśnie tędy?
Zląkłem się, jak nigdy w życiu. Czułem, że śmierć jest blisko, słyszałem jej skowyt pomiędzy podmuchami wiatru. Jej białe macki otaczały mnie. Była tuż przy mnie i czekała na mój błąd. Spanikowałem. Nie mogłem umrzeć. Nie tu! Nie, gdy jestem tak blisko. Zacząłem biec pod wiatr, który jak domniemałem, bił z północy. To nieistotne na co wpadnę i co może mnie spotkać. Nie zginę gdzieś wśród martwych śniegów gór.
Dam radę! Dam radę!
Ledwo byłem w stanie iść. Wiatr hamował mnie tak bardzo. Skuliłem się, zacząłem pełznąć na czworaka niczym jakiś pędrak. Ale tak było wygodniej. Grzęzłem w śniegu, idąc metra za metrem. Nie widziałem gdzie. Czułem tylko miękki śnieg uginający się pod ciężarem mych stóp. Tylko na podstawie tego byłem w stanie stwierdzić, że w ogóle się poruszam. Zrobiłem jeden krok. Potem drugi. I trzeci. I nagle pustka.
Poczułem jak spadam. Wirowałem w powietrzu. Było to jak trans. Gwałtowne uderzenie w plecy wyrwało mnie z tego stanu. Ból przywrócił mi zmysły, a zarazem rozpoczęła się lawina agonii. Odbiłem się od skał i poleciałem dalej, poprzez śnieg i głazy – prosto w dół. Świat był jedynie nieprzerwanym strumieniem białych smug, świstających mi przed oczyma.
Wtedy nastała ciemność.
Wedle wszelkich zasad powinienem już dołączyć do duchów mych przodków. Lecz tak się nie stało. Może to oni o mnie zadbali i otulili mnie ciepłym uściskiem wśród tych mrozów? Cokolwiek by to jednak nie było – przetrwałem.
Obudziłem się. Leżałem brzuchem na kamieniu. W uszach mi dzwoniło. Czułem potworny ból w plecach i w nodze. Musiałem mieć pękniętą piszczel – to pewne. Z trudem otwarłem oczy. Świat był jasny i niewyraźny, jakbym patrzał na niego przez lustro wody. Chłód przeniknął już całe moje ciało i przeniknął do kości. Umierałem.
Co za wstyd byłoby zginąć w ten sposób. Tu w Skyrim, wśród zapomnianych śniegów gór Jerall. Nie, nie wolno było mi się poddać. Cała ta ucieczka, cały ten trud spełzłby na niczym. Sam wygnałem się na tą banicję. Sprzeciwiłem się swemu przeznaczeniu i oto są tego konsekwencje. Ale dlaczego zdecydowałem się na ta wyprawę? Czemu uciekłem z rodzinnego domu, gdzie mogłem żyć jak król jeszcze przez wiele setek lat? Sięgnąłem pamięcią do swego dzieciństwa, a życie prześlizgnęło mi między oczami.
Przypomniałem sobie.
Pochodzę, z rodu Udeli – jednego z najstarszych i najbardziej szanowanych rodów na Summerset. Urodziłem się w lato trzysta trzynastego roku trzeciej ery. Jestem numerem dwieście dwudziestym siódmym. To w języku elfickim oznacza moje imię. Dwudziestym siódmym potomkiem hrabiego Faldoriana i pierwszym, który spełnił wymogi, by dotrwać drugiego dnia swego żywota. Reszta moich braci i sióstr zostało zamordowanych tuż po narodzinach, gdy tylko odkryto w nich choćby gram niedoskonałości. Ja byłem wybrańcem. Byłem Altmerem rasowo doskonałym.
Dorastałem wśród wszelkich dobrodziejstw naszej przecudownej cywilizacji. Żyłem wśród elit, żerując na pracy setek niższych rangą ode mnie oraz istot niegodzien statusu „stworzenia rozumnego". Miałem dostęp do wszelkich wygód możliwych dla osoby tego statusu. Z wrodzoną ciekawością chłonąłem wiedzę, którą mi wpajano. Przekazano mi ideę bycia Altmerem – całą naszą kulturę i obyczaje. Nauczono mnie walczyć bronią i zaznajomiono z podstawami magii. Byłem kształcony w dworskich manierach i polityce. Ale przede wszystkim nauczono mnie myśleć. Wiedziałem jak słuchać, by rozumieć, jak patrzeć, by dostrzec; tak oto zacząłem obserwować świat. Nie wystarczały mi już misterne mury swego pałacu. Ciekawość zwyciężyła. Pragnąłem zajrzeć w każdy zakamarek, w każdy kąt. Sięgnąłem swym wzrokiem po za to co namacalne i widoczne na dłoni, a wtedy przeraziłem się.
Widziałem jak rosną niepokoje wśród młodych elfów i jak wiele z nich opuszczało nasz rodzimy ląd, by udać się na Kontynent Wygnańców. Długo nie dawało mi to spokoju. Nam moich oczach umierała cała kultura i dorobek naszego wspaniałego świata. Cesarstwo wchłaniało wszystko co w nas najlepsze i wypaczało to na swój plugawy sposób. Kokietowało młode elfie umysły, podjudzając kolaborantów zwanych Pięknymi, do niszczenia tego, co od wieków było w nas najlepsze.
Początkowo byłem zły na Tamriel, ale wiedziałem, że nie można pokonać wroga, bez poznania go. Tak więc czytałem i słuchałem na temat Imperium. Uczestniczyłem w debatach zarówno po stronie konserwatystów jak i buntowników. Pod koniec nie byłem już tym samym elfem, co dawniej. Wojna kulturowa, która dotychczas rozdzierała naszą wyspę, toczyła się teraz w moim umyśle. Dwie ideologie ścierały się ze sobą, pustosząc moje wnętrze i wypaczając wspomnienia.
Zrozpaczony, nie widząc co robić, postanowiłem posłuchać się ostatniej rzeczy, której powinien wierzyć Altmer - zwróciłem się w stronę serca i ono udzieliło mi odpowiedzi. Momentalnie stałem się świadom całego zła, które było moim udziałem. Nasza kultura, tak perfekcyjna w swej pogoni do doskonałości, starająca się ulepszać wszystko na swą modłę, okazała się w rzeczywistości sprawcą większego bólu, niż mogłem przypuszczać. Uzmysłowiłem sobie, że hordy najróżniejszych stworzeń wykonują niewolniczą prace pod nasze dyktando, tylko dlatego, że sami uważamy się za niegodnych pracy. Zdałem sobie sprawę, z uczuć, które odrzuciliśmy na rzecz wyniosłej logiki. Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę miałem liczne rodzeństwo, które padło ofiarą kodeksu czystości rasowej, której od wieków przestrzegaliśmy. Wtedy po raz pierwszy zapłakałem.
Nie byłem w stanie znieść dłużej tego życia. Nie miałem już ochoty walczyć ani toczyć sporów. Byłem zniesmaczony tą wyspą oraz jej mieszkańcami. Wstyd mi było nawet samego siebie. Moim przeznaczeniem było przedłużenie rodu Udeli, ale ja nie wypełnię tego przeznaczenia. Uciekłem, tak jak wielu innych moich pobratymców, z zamiarem poznania świata takim, jakim jest naprawdę. Wiedziałem, że będą mnie szukać. Wielu widziało mnie jak uciekałem. Mój służący, Nandren i strażnik, Orkil. Nic dziwnego, że tak szybko odnaleźli mnie w Cyrodiil. Za słabo znałem ten ląd, by móc niepostrzeżenie wtopić się w tłum. Muszę uciekać dalej w dziką północ, gdzie może w końcu odnajdę spokój.
Wytężyłem wszystkie mięśnie i jakoś zsunąłem się z kamienia w śnieg. Ból w złamanej nodze ponownie rozlał się po ciele. W takim stanie nie zaszedłbym daleko. Sięgnąłem do plecaka po mikstury, lecz brzęk rozbitego szkła zwiastował najgorsze. Ze środka dobiegał okropny swąd mieszanki chemikaliów i ziół. Zrobiło mi się przykro, głównie dlatego, że, by je kupić, sprzedałem swój magiczny, elficki łuk. Na szczęście, zdołałem przygotować się na taką ewentualność i najważniejsze mikstury przelałem do bukłaków. Znalazłem ten, którego zawartość była w stanie wyleczyć moje rany. Mikstura była mocna, gorzka i paliła w język, ale piłem ją łapczywie, jak gdyby był to najwspanialszy napój w Nirn. Nagle ogarnęło mnie błogie uczucie ulgi, a żar rozpalił mi ciało. Poczułem swędzenie – efekt uboczny przyśpieszonego gojenia się ran. Ból w nodze ustąpił, lecz kończyna pozostała drętwa, jak zwykle po zażyciu takich mikstur.
Postanowiłem sprawdzić, czy spadając nie zgubiłem czegoś. Na szczęście, wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Magiczne tanto, choć przymarzło do pochwy, było na swoim miejscu, a mój największy skarb – pierścień odbijania – cały czas trzymał się na serdecznym palcu. Mając czas rozjarzałem się po okolicy. Znajdowałem się po drugiej stronie gór, w kotlinie chroniącej przed wiatrem. Zawierucha dobiegła już końca, ale mgła nadal utrzymywała się na niebie, ograniczając widoczność. Jednakże, tym razem była ona biała, gdyż promienie słońca rozświetlały ja od góry. Była to nadzieja, iż już wkrótce zła aura rozwieje się i zobaczę krainę, do której z takim trudem podążałem.
Ponownie sięgnąłem do plecaka. Wyrzuciłem cale szkło, które mogłoby porozrywać materiał. Mikstura przywrócenia kondycji byłą tym czego właśnie potrzebowałem. Miałem ją tylko jedną, za to równie silną co mikstura leczenia ran. Wypiłem ja powoli, uważając, by silna dawka nie sparaliżowała mi mięśni. Czując się już gotowy do dalszej drogi, wstałem i ruszyłem w kierunku, który zdawał mi się być północą.
Musiałem znaleźć jakieś schronienie przed mrozem. Pomimo uzdrowienia i przywrócenia sił, nadal groziło mi wyziębienie w tej chłodnej krainie. Droga wiodła w dół – to dobry znak. Z nagich, górskich skał zszedłem między iglaste drzewa, a potem dalej przez labirynt kamieni, które dawno temu musiały stoczyć się z gór.
Wtedy we mgle dostrzegłem jakieś postaci. Trzy osoby poruszały się w moim kierunku. Czyżbym doszedł do drogi?, pomyślałem. Zacząłem biec do nich, wołając pomocy. Jednak gdy tylko zbliżyłem się na tyle blisko, by móc dostrzec ich twarze, w okamgnieniu ogarnął mnie strach.
Był to  Nandren. Mój służący, który w dawnych latach opiekował się mną, a teraz, najwyraźniej, ściga mnie po Tamriel. Dwa dni temu ledwo uciekłem z życiem z zasadzki jaką zgotował mi w karczmie. Wtedy przysłał jedynie swoich ludzi; teraz zjawił się osobiście. Miał na sobie srebrzystą, elfią zbroje, a jego miecz emanował niebieska poświatą sugerującą magiczne właściwości. Był z nim Khajiit odziany w skórzana zbroję, z krótkim łukiem na plecach i Redgard o zawadiackim spojrzeniu, ostrym niczym topór, który dzierżył. Z całą pewnością byli to najemnicy, wynajęci przez Nandrena do złapania mnie.
- To on! - krzyknął Nandren na mój widok. - Zabić go!
To było dla mnie jak uderzenie pioruna. Natychmiast rzuciłem się do ucieczki w stronę labiryntu kamieni, z którego przyszedłem. Słyszałem ich kroki; wiedziałem, że im nie ucieknę. Znajdą mnie po śladach, pomyślałem. Śnieg mnie zdradzi. Musiałem się bronić.
Nagle usłyszałem świst. W ostatniej chwili zdołałem uchylić się przed ognistym pociskiem, który o włos minął moją głowę i rozbił się o pobliskie skały. Nie spodziewałem się tego. Nikt z nich nie wyglądał mi na maga, a Nandren nie znał czarów. Ktoś z nich musiał być w posiadaniu magicznego przedmiotu o takiej mocy. Znałem magię; miałem więc cień szansy, by ich  zaskoczyć. Moją specjalnością było przywołanie i mistycyzm. Nie była to może kombinacja godna maga bojowego, ale odpowiednio wykorzystana mogła przechylić szalę zwycięstwa na moją stronę.
Nie przestając biec, zacząłem inkantacje pierwszego zaklęcia. Czułem jak słowa uwalniają magiczną moc, która drzemie we mnie i kondensuje się na zadany kształt. W biegu łatwo było się pomylić, także każdy wyraz wymawiałem najwyraźniej jak umiałem. Całość zajęła mi może kilka sekund. Nagle, wśród światłą i dymu, znikąd wyłonił się atronach ognia, a gdziekolwiek nie stanął, śnieg momentalnie topił się pod jego stopami. Przekazałem mu rozkaz zaatakowania wrogów, sam natomiast schowałem się nieopodal za ośnieżonym głazem.
Musiałem myśleć szybko. Jeśli to profesjonaliści, to atronach nie zajmie ich na długo, a na pewno nie będzie wyzwaniem dla Nandrena. Chwyciłem za tanto, by w razie czego mieć je już w gotowości. Jakie to jeszcze zaklęcia mogą okazać się przydane?, myślałem w pośpiechu. Jedyne co mi przyszło do głowy, to słaby czar lodowego pocisku, który był mym szczytowym osiągnięciem w dziedzinie zniszczenia. Może i nie był zabójczy, ale potrafił zamrozić, co z całą pewnością utrudniłoby im walkę. Trzeba było spróbować.
Zza głazu dochodziły mnie syki atronacha i krzyki Khajiita. Czyżby ci wojownicy byli słabsi niż myślałem? Wspiąłem się na głaz, by ocenić sytuacje i przygotować zaklęcie. Dostrzegłem Khajiita uchylającego przed ognistymi pociskami atronacha, którego osłabiał zalegający dookoła śnieg. Nandren musiał zostać z tyłu. Jakie to było w jego stylu – posłać gorsze od siebie rasy do walki, a samemu czekać na wynik. Jednakże Redgarda też nie było i to budziło mój niepokój.
Nagle usłyszałem za sobą szczęk kamieni. Gdy tylko odwróciłem się dostrzegłem stojącego na głazie obok Redgarda z uniesionym nad głową toporem. W ostatniej chwili zdołałem odskoczyć przed ciosem, który byłby w stanie przepołowić mnie na pół. Topór uderzył w kamień, rozległ się trzask i posypały się iskry. Straciłem równowagę, po czym spadłem na dół. Wróg tylko na to liczył. Wziął kolejny zamach i zeskoczył za mną, by z całym impetem wbić we mnie ostrze.
Przeturlałem się. Topór zagłębił się w zmarzniętej ziemi, lecz Redgard wyrwał go jednym szarpnięciem. Natychmiast wstałem na równe nogi. Trzymałem tanto przed sobą, by zachować wroga na dystans. Miał on przewagę w sile, musiałem więc wykazać się sprytem. Sparowałem jego cios, potem kolejny, uginając się i, w miarę możliwości, odbijając jego ostrze swoim. Przeciwnik był jednak zbyt silny, a jego umiejętność władania toporem nieprzeciętna. Cały czas cofałem się, nie będąc w stanie wyprowadzić żadnej kontry. Nie miałem już wiele miejsca za sobą – drogę blokował mi głaz. Wróg napierał z coraz większą siłą. Widziałem jak walka ze mną sprawia mu radość, jak cieszy go każdy zadany mi cios. Był bardzo pewny siebie. Musiałem to wykorzystać.
Przyparł mnie już do skały. Nie było już odwrotu. Czuć było, że wróg miał przewagę. W ostatnim przebłysku nadziei wyprowadziłem kontratak. Ciałem raz, drugi, ale każdy cios został sparowany. Przy trzecim uderzeniu wróg zaklinował mi tanto, a następnie z całej siły pchnął mnie na skałę. Uderzyłem w nią i straciłem na chwilę równowagę.
Na to właśnie czekał przeciwnik. Podniósł topór wysoko i już miał uderzyć. Natychmiast wyprostowałem ręce i krzyknąłem z całych sił zaklęcie. Niewidzialna siła wystrzeliła z mych rąk i uderzyła w śnieg pod nami wyrzucając go w powietrze. Tego Redgard się nie spodziewał. Wystraszony skrzywił się i odwrócił głowę. Miałem ułamek sekundy, by wyprowadzić cios.
Wykonałem go bezbłędnie.
Ostrze zagłębiło się w brzuchu Redgarda. Topór wypadł mu z rąk i z brzękiem uderzył o skały.  Krzycząc, przeciwnik upadł na kolana i powoli sam osunął się na śnieg, barwiąc go na czerwono.
Nie miałem czasu rozczulać się nad nim. Wybiegłem sprawdzić jak radzi sobie atronach. Gdy tylko minąłem skałę, piekielny ból przeszył mi nogę. Przed sobą w odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegłem Khajiita z łukiem wycelowanym w moją stronę. Szykował się już do oddanie kolejnego strzału. Po atronachu nie było śladu. Natychmiast odskoczyłem za kamień i w tej chwili kolejna strzała, uderzyła o kamienie w miejscu, gdzie przed chwilą była moja głowa.
Nie słyszałem kroków. Khajii pewnie tam stał i czekał, aż sam wyjdę.
- Nandren! - krzyknął. - Mam go! Jest w pułapce.
A więc miałem czas. Spojrzałem na nogę. Na szczęście strzałą nie przeszła przez jej środek, tylko naruszyła boczne mięśnie, a więc nadal mogłem stać i w miarę możliwości poruszać się. Nie mając lepszego pomysłu, zacząłem ponownie wymawiać zaklęcie przyzwania atronacha. Czułem, że moja moc kurczy się, ale nie na tyle, bym nie mógł rzucać zaklęć. Po chwili kolejny ognisty stwór stanął przy moim boku. Natychmiast posłałem go na zewnątrz i od razu rozległ się świst strzały, która trafiła stwora w tułów i od razu stanęła w płomieniach. Atronach syknął z bólu, lecz niewzruszony zaczął ponownie napierać na Khajiita i zasypywać go ognistymi pociskami.
Ponownie wspiąłem się na głaz, choć strzała w nodze sprawiała mi okropny ból. Khajiit zasypywał stwora gradem strzał, co chwila unikając jego pocisków. Był tak zajęty wrogiem, ze nie widział mnie. Chciałem już zejść i uciekać, gdy nagle z mgły wynurzył się Nandren. Szedł powoli, lecz miecz trzymał gotowy do walki. Dostrzegł mnie natychmiast.
- Nie walcz z tym stworem, durniu! – krzyknął w stronę Khajiita. - Zabij Olwendila, to atronach zniknie.
Lecz atronach zbyt mocno atakował Khajiita, by ten mógł skupić się na mnie. Zwierzoczłekowi skończyły się strzały. Chciał uciekać, lecz w tym momencie płomień atronacha dopadł go. Raptownie Khajiit stanął w ogniu, które zapaliło jego futro niczym żywą pochodnię. Padł na śnieg, chcąc ugasić ogień, lecz wtedy atronach rzucił się na niego i w bił w niego swoje szpony.
Nandren nawet się tym nie przejął. Wykorzystał jednak zamieszanie i wycelował we mnie swym pierścieniem o czerwonym krysztale. Nagle ów kryształ rozbłysnął i wielka kula ognia wystrzeliła w moim kierunku.
Strach zrodził się w moich oczach na widok świetlistej kuli płomieni zbliżającej się ku mnie. Skoczyłem, lecz było za późno. Ognista kula wzięła mnie w swe objęcia. Nagły żar rozpalił me zmrożone ciało. Krzyknąłem z bólu palonej skóry. Chwilę potem spadłem w śnieg.
Usłyszałem jego śmiech. Wyjątkowo dumny i wyniosły. Stał tam spokojnie, nie zważając na atronacha, który właśnie rozpłynął się w powietrzu i martwego Khajiita. Dla niego był on zwykłym zwierzęciem łasym na cukier i błyskotki. Mnie widział teraz pewnie w podobnym świetle. Kiedyś opiekował się mną i strzegł mnie w niebezpieczeństwie. Teraz sam był mym katem, czerpiącym radość z każdej sekundy mojego cierpienia.
Wstałem. Moja duma nie pozwalała mi umrzeć na leżąco. Stanąłem gotowy do odparcia kolejnego ataku. Ten niespodziewanie przybrał zupełnie inną formę, niż się spodziewałem.
- Olwendilu, Olwendilu – zaczął tonem pełnym nienawiści. - Co żeś za los sobie zgotował? Cóż takiego skłoniło cię to opuszczenia Summerset i dołączenia do tych dzikusów? Spodobały ci się ich panny, zapragnąłeś ich prostackiego życia?
- Ty nie zrozumiesz. Nikt z was nie jest w stanie tego pojąć. Jesteś ślepy i tak jak reszta Altmerów. Nie widzisz dalej niż mury swego domostwa i brzegi naszych wysp. Nawet zło, którego sam jesteś sprawcą pozostaje dla Ciebie normalne.
- Ależ ja doskonale wiem, o czym ty mówisz. Nie znosisz naszego systemu? Dlaczego? Czy naprawdę nie jesteś w stanie zrozumieć, że my jesteśmy inni? Że jesteśmy lepsi? Powierzchownie możemy wydać się podobni do ludzi, ale to tylko pozory. My nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy starsi, jesteśmy długowieczni. Czy nie wiesz, że to my stworzyliśmy ich cywilizację? Wszystko tu widzisz, całą ta kultura, nawet ich pismo jest spadkobiercą naszych dokonań.
- To nie daje nam prawa zachowywać się jak potwory! - krzyknąłem. Nie byłem w stanie znieść kolejnej dyskusji. Dyskusji, która od wielu lat bezskutecznie dzieli naszą krainę na pół.
- Nie jesteśmy potworami, Olwendil. Jesteśmy pionierami. Jesteśmy Elfami Wysokiego Rodu. Jesteś jeszcze młody; swym wiekiem nie przekraczasz jeszcze ludzkich starców. Wiedza jest darem, który przychodzi z czasem. Może kiedyś odkryłbyś prawdę stojącą za naszym istnieniem. Niesamowitą harmonie ciała i ducha, do której dążymy. Do boskości, która wieku temu została zabrana nam przez zdrajcę, Lorkhana. Gdybyś widział jak na twoich oczach starzeje się świat, a pomniejsze rasy rywalizują ze sobą, mordują się każdego dnia w imię przyziemnych uciech, zrozumiałbyś, iż taki świat jest wypaczeniem boskich intencji, dla których został powołany. Ale tobie nie jest pisane doczekać tego dnia. Zdradziłeś nasz wspaniały ród. Byłeś jedynym idealnym dzieckiem. Uciekłeś od nas. To było twoje przeznaczenie. Jak mogłeś Olwendil? Jak mogłeś...
- Dość tego! Nie mam zamiaru słuchać więcej tych bzdur!
- Jak chcesz. To był twój wybór.
Nandren ponownie wymierzył we mnie swój pierścień. Wiedziałem, że nie zdążę przed nim uciec. Z gniewu zacisnąłem pięści i wtedy poczułem, iż sam mam na ręku pierścień. W chaosie walki zapomniałem o nim. Wtopiony w niego biały klejnot lśnił niczym najczystszy płatek śniegu i tak jak on, skrywał w sobie moc równie potężnej zamieci.
Nandren wystrzelił we mnie pocisk. Ognista kula gnała poprzez powietrze, rozgrzewając i je topiąc pod sobą śnieg. Miałem może ułamek sekundy. Gdy tylko kula znalazła się przy mnie momentalnie uderzyłem nią pierścieniem, jak gdyby widział w niej twarz przeciwnika. Poczułem uwolnioną magię. Niebieskie promienie wystrzeliły z białego klejnotu i odbiły ognistą kulę prosto w stronę elfa.
Nandren odruchowo padł na ziemię, lecz nie uchroniło to go przed płomieniami. Krzyknął, gdy gorejąca sfera przeleciała tuż nad nim i zniknęła we mgle.
Chciałem uciekać, ale strzała w nodze uniemożliwiała mi szybkie poruszanie się. Z każdym krokiem czułem potworny ból, który paraliżował mnie i nakazywał poddanie się. Kuśtykałem wzdłuż skały za którą uprzednio chroniłem się i nagle dostrzegłem to.
Wśród śniegu leżała strzała, wystrzelona uprzednio przez Khajiita. Choć uderzyła o skały, nie połamała się i nadal była ostra. Coś mnie w niej zaintrygowało. Ten przedmiot zainspirował mnie. Nagły przebłysk nadziei rozjaśnił mi umysł i natchnął do walki. Chwyciłem ją mocno i przypomniałem sobie czar, który nauczyłem się dawno temu, ale nigdy dotychczas nie miałem okazji użyć.
Lewą rękę wyciągnąłem przed siebie, jak gdybym trzymał niewidzialny łuk. Strzałę złapałem natomiast w prawą dłoń chwyciłem w pozycji naciągniętej cięciwy. Odwróciłem się do Nandrena. Ten właśnie wstał, a jego wściekłość była w stanie roztopić najtwardszy lód.
- Zginiesz, Olwendil! Umrzesz marnie, tak jak wszyscy zdrajcy naszego rodu!
Złapał swój miecz i zaczął na mnie szarżować. Biegł szybko niczym lew zdeterminowany, by zabić swą ofiarę. Lecz ja nie zamierzałem dzisiaj umierać. Całą swą uwagę skupiłem na sobie. Zamknąłem oczy; wypuściłem powietrze z ust. Szybko i wyraźnie zacząłem recytować zaklęcie.
Słyszałem jego kroki ugniatające śnieg, jego dech parujący na mrozie. Był coraz bliżej. Tak samo i ja.
Już prawie! Czułem jak zaklęcie kondensuje się dookoła mnie. Jak nagina przestrzeń i wzywa tajemne moce.
Jeszcze trzy słowa.
Nandren już tu był. Wyciągnął w górę miecz.
Jeszcze tylko jedno!
Już brał na mnie zamach.
Skończyłem.
Otworzyłem oczy. Z moich rąk emanował niesamowity, oślepiający blask. Zacisnąłem lewą pięść i poczułem twardy metal. Instynktownie napiąłem cięciwę i puściłem. Strzała świsnęła w powietrzu. Dało się słyszeć dźwięk dziurawionego ciała.
Opuściłem daedryczny łuk. Nandren stał przede mną ze strzałą wbitą w pachwinę, między płytami zbroi. Jego miecz zatrzymał się kilkanaście centymetrów od mojej głowy. Cóż to była za ulga. Elf upadł tuż u moich stóp. Oddychał ciężko, wił się z bólu, ale nie krzyczał – był zbyt dumny by okazać strach.
- Żegnaj, Nandren – rzekłem, bez większych emocji.
- To... To nie koniec, Olwendil – odezwał się, plując krwią. Widać było, jak z każdym słowem ulatuje z niego życie. - To nie takie proste. Zdradziłeś ró... ród. Zdradziłeś swoich. Nie zapomnimy ci tego. Nigdy. Znajdziemy cię. Nie ważne gdzie... się ukryjesz. To było twoje przeznaczenie. Przed nim nie uciekniesz!
- Masz rację – przed przeznaczeniem nie ucieknę. Ale dopóki w mych żyłach płynie krew, dopóki serce daje mi sił i rozpala wiarę, będę uciekał. Taką wybrałem już drogę. Znajdziecie mnie w Skyrim, ucieknę dalej. Będę jak duch – nieuchwytny i niepokonany. Kiedyś może przeznaczenie złapie mnie i wykona na mnie wyrok. Ale do tego czasu, będę uciekał. Tak długo jak starczy mi sił.
Oto opowiadanie, za pomocą którego chciałem wygrać konkurs skyrimowy. Zadaniem było by napisać opowiadanie (lub cokolwiek innego zrobić), które zawiera element ucieczki i odnosi się do prowincji Skyrim. Oczywiście nie wygrałem, a opowiadanie powstało na ostatnią chwilę. Czy miałem w ogóle szansę wygrać? Sami możecie ocenić. Oto Przeznaczenie.
© 2011 - 2024 RicSimane
Comments11
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Sebrox's avatar
Czy ktoś Ci mówił, że jesteś GENIALNY? Przeczytałem cały tekst, od początku do końca i jestem pod ogromnym wrażeniem!
Opowiadanie o Elfie uciekającym (w dosłownym znaczeniu) od przeznaczenie, fantastycznie!
Miałem wrażenie, że czytam opowiadanie słynnego pisarza fantasy, wszystko doskonale dopracowane, detale i czynności bohaterów.

Dziwię się tylko, jak mogłeś to przegrać ^^